Na przystanku przy pl. Krasińskich czeka poniedziałkowym późniejszym wieczorem na autobus tłum losowych, wymarzniętych przez ponad półtorej godziny ludzi. Kolejni ludzie nadchodzą i, sprawdziwszy za pomocą rozkładu jazdy i zegarka, że to, czym chcieli jechać (a wybór nie był duży), właśnie uciekło, stają na przystanku, i, nie mając innego wyjścia, czekają.
Zimno jest przeraźliwe. Ludzie tupią i przestępują z nogi na nogę. Chodzą w tę i z powrotem. Opatulają się szczelniej szalikami, zacierają ręce i ogrzewają je przez chuchanie. Czapki naciągają mocniej na uszy. Kolejni ludzie nadciągają i zachowują się tak samo. Część ludzi zebrana jest w grupki (przyszli razem) i rozmawia.
Jednak nikt się nie denerwuje, nikt nie narzeka, nikt nie klnie, nikt nie ma skwaszonej miny, wszyscy są raczej uśmiechnięci, a już na pewno każdy, kto za pomocą rozkładu właśnie stwierdził, że zanim przyjedzie autobus, czeka go kolejne dziesięć minut marznięcia. Niektórzy nawet radośnie informują o tym nadchodzących, którzy to przyjmują tę informację również nader pogodnie. I czasem nawet jedni zaczynają rozmawiać z drugimi.
Wszyscy zastrzegają, że przecież nie będą marudzić, ze świadomością, że nie ma to najmniejszego sensu. Skąd to dziwne zachowanie?
Wszyscy oni przed chwilą wyszli z rekolekcji u dominikanów na Freta. Usłyszeli tam, jak wielu twierdzi (wiem, bo też stoję i słyszę, że o tym mówią, i sama rozmawiam), naprawdę mocne kazanie.
O tym, że narzekanie na sytuację, w jakiej się znajdujemy, jakkolwiek trudna by ona nie była, nie pozwala żyć naprawdę.
I od razu postanowili zastosować tę naukę w praktyce.